|
Rozebrać, budować czyli rozmowy mądrych i mądrzejszych? |
Targi o włocławską tamę trwają wiele lat. Wiele firm zarobiło na ekspertyzach miliony. Może w końcu zapadnie decyzja. Prezentujemy głos Dariusza Knapika zamieszczony w Gazecie Pomorskiej.
Najtęższe umysły głowią się dziś, jak uratować włocławską tamę. Za publiczne pieniądze z całą powagą rozpracowuje się więc wariant... jak nic w tej sprawie nie robić? Ale nieróbstwo też kosztuje. Ile? Okrągły miliard złotych.
Jesienią Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej chce wystąpić do Komisji Europejskiej o dofinansowanie projektu "Ekologiczne bezpieczeństwo stopnia wodnego Włocławek”. Innymi słowy chodzi o ratowanie Włocławka i innych miejscowości przed katastrofą, jaką grozi tama. Okazuje się jednak, że można ratować nadwiślańskie miasta na różne sposoby. Wymyślono ich aż pięć. Na zlecenie KZGW dla każdego z nich warszawski "Hydroprojekt” opracowuje stosowną dokumentację. Ale do Brukseli wysłany zostanie tylko jeden.
Chcąc ułatwić sobie życie Krajowy Zarząd powołał Doradczy Komitet Monitorujący, który ma zarekomendować najlepszy wariant. W jego skład wchodzą m.in. naukowcy, hydrotechnicy, kujawscy samorządowcy oraz ekolodzy z klubu "Gaja” i WWF - Światowego Funduszu na Rzecz Przyrody. To właśnie pod ich naciskiem na liście projektów znalazła się rozbiórka zapory i przywrócenie rzeki do dawnego stanu. "Gaja” otwarcie zagroziła bowiem, że jeżeli projektanci nie zajmą się z całą powagą tym wariantem, to urządzi we Włocławku drugą Rospudę.
Ekologiczna bomba jądrowa Hydrotechnicy nie kryją, że najbardziej napocili się nad tym właśnie nad tym wariantem. - Robiliśmy to wbrew sobie, bo wolimy budować niż burzyć. A jeśli już coś wzniesiemy, raczej trudno to rozebrać - mówi jeden z projektantów. Podkreśla jednak, że od strony technicznej nie ma dziś rzeczy niemożliwych. Pozostaje tylko pytanie: za ile? Cała operacja rozbiórki zapory, według wyliczeń specjalistów, pochłonie 6,6 miliarda złotych. Szanse na sfinansowanie choćby części tych wydatków ze środków unijnych są więcej niż wątpliwe. Za rozbiórkę musieliby zapłacić polscy podatnicy. Koszt budowy zapory w Nieszawie wyniesie jedynie 3,1 miliarda złotych.
Zanim jednak ekipy fachowców ruszą na wojnę z nieszczęsną tamą, trzeba najpierw usunąć z Zalewu Włocławskiego wszystkie zalegające tam osady. Według danych Państwowego Instytutu Geologicznego na dnie akwenu zebrało się m.in. jakieś 15 000 ton cynku, 7600 - chromu, 2200 - ołowiu, 2100 - niklu, 190 - kadmu, 46 - rtęci, nie licząc 2 ton pestycydów. Wszystkie te "bogactwa naturalne” w czasach PRL-u spływały w postaci ścieków z hut i innych zakładów do dorzecza Wisły. I zgodnie z prawami natury osiadały na dnie.
Eksperci obliczyli, że tych skażonych osadów jest ponad 30 milionów metrów sześciennych. Na razie leżą sobie spokojnie na dnie pod osłoną wody. Gdyby jednak zaczęto rozbierać tamę i obniżać lustro zbiornika, to przy każdej powodzi część osadów spływałaby w dół rzeki. A jest tego tyle, że doszłoby do skażenia dolnej Wisły i Bałtyku. Dlatego też rozbiórkę zapory musi poprzedzić trwająca około 3 lata operacja utylizacji osadów.
Wisła pod kroplówką Choć na świecie od lat neutralizuje się zanieczyszczenia zalegające m.in. na dnie portów, czy kanałów, nigdy jeszcze nie robiono tego na taką skalę. Dla Włocławka opracowano następujący scenariusz: pogłębiarki wysysają osady z dna, potem wędrują one na składowiska z tzw. geotubami. To długie na 100 metrów rękawy, gdzie pompuje się osady, zmieszane wcześniej z polimerami. Cała masa zostaje odwodniona, a w ciągu trzech miesięcy w geotubach zachodzą procesy chemiczne, których produktem są tzw. mady do użyźniania z terenów zielonych, skarp przy autostradach itd. Posłużą też do rekultywacji osuszonego dna zalewu.
Potem zaczęłoby się opróżnianie zbiornika, w tempie jednego centymetra na dobę. Stopniowo postępowałaby rozbiórka zapory. Ale nie całej, bo jakieś 30 procent betonowej konstrukcji to leżące pod dnem fundamenty, które zostaną tam na zawsze. Piasek, z którego zbudowana jest zapora czołowa posłużyłby do budowy ziemnego wału na zalewie. Pod jego osłoną trwałaby rozbiórka jazu, elektrowni i śluzy. W zależności od pogody czas całej tej operacji szacuje się na 3-6 lat. Ekolodzy upierają się, że projektanci grubo zawyżyli wydatki na utylizację zalegających zalew zanieczyszczeń. Ich zdaniem dotyczy to najwyżej 10-15 proc. wszystkich osadów. Na ostatnim spotkaniu Komitetu Monitorującego, obrońcy środowiska zarekomendowali inny, jak twierdzą, bardziej miękki wariant. Chodzi o stopniowe "zalądowianie” Włocławskiego Zalewu i zachowanie dużej części konstrukcji stopnia wodnego. Szczegóły przedstawiono w opracowaniu wykonanym 7 lat temu na zlecenie WWF.
Tama na cokole Dotarliśmy do Andrzeja Sokolińskiego z Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej w Warszawie, który uczestniczył w pracach nad owym projektem. Jego zdaniem zarówno zakres, jak i koszt całej operacji, delikatnie mówiąc, został mocno niedoszacowany. W praktyce planowano m.in. zostawić obiekt elektrowni wraz z turbinami, część jazu i śluzy . Taki pomnik, dla potomnych.
- Ostatecznie zrobiłem to co mi dano do skalkulowania, ale wiele razy podnosiłem, że to jeszcze nie jest pełen zakres robót, które należy wykonać - mówi Andrzej Sokoliński. Podkreśla, że rozbiórka takiej budowli jest niesłychanie trudna z technicznego punktu widzenia, należy ją robić małymi krokami, tak by nic nie zagrażało to ludziom, ani środowisku.
- Obliczone na 6,6 miliarda koszty likwidacji zapory nie obejmują strat, jakie przyniesie zamknięcie elektrowni. Patrząc na to szerzej, trzeba pamiętać, że w kraju, jak i w Europie, szykuje nam się w najbliższej przyszłości kryzys energetyczny. Takie plany to wręcz sabotaż - oburza się Andrzej Sokoliński. Na ostatnim spotkaniu Komitetu Monitorującego generalny projektant warszawskiego "Hydroprojektu” Ireneusz Ankiersztejn nie ukrywał publicznie, że nie popiera wariantu rozbiórki tamy.
Pomysły z sufitu Ale jest już inne wyjście! Krajowy Zarząd zlecił projektantom by sprawdzili, co trzeba robić, żeby... nic nie robić. To bynajmniej nie żart. Otwierający listę wariant numer 1 nosi oficjalną nazwę "Nie robić nic”. Okazuje się jednak, że lenistwo to kosztowne hobby. Projektanci wyliczyli bowiem, że jeśli nawet zrezygnuje się z większych inwestycji, to i tak nie można całkiem machnąć ręką na tamę, bo po kilku latach się zwyczajnie zawali. Trzeba więc wyłożyć miliard złotych na prowizorki i doraźne roboty. Prawdziwą skarbonką bez dna jest tymczasowy stopień podpierający włocławską zaporę. Zbudowano go w 1999 roku, jako typową prowizorkę. Zakładano, że będzie służył około 10 lat. Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej był pewien, że do tego czasu zacznie się budowa kolejnego stopnia. Prowizorki są może wieczne, ale i kosztowne. Co roku Wisła niszczy część stopnia i kosztem 4-5 milionów trzeba go odbudowywać.
Ale aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby zabrakło tej podpory. Projektanci chcą więc pokryć ją płaszczem z żelbetowych płyt. Zamiast na rok starczy to jakieś parę lat. Planuje się też doraźne wzmocnienie zagrożonej zapory czołowej. Już dziś na długości ok. 200 metrów wskaźniki gęstości gruntu nie spełniają wymaganych norm. Trzeba więc już wkrótce pompować do gruntu pod ciśnieniem specjalną mieszankę piasku i wody. Kolejne pieniądze należy wyłożyć na regulację rzeki i poprawę warunków umożliwiających żeglugę, remonty wałów przeciwpowodziowych, ratowanie zagrożonych kęp wiślanych itd.
Komitet mówi: Nie! - Jak można na serio debatować nad pomysłem, że by nic nie robić. To zwykłe marnowanie pieniędzy podatników - dziwi się prezydent Włocławka Andrzej Pałucki. Podkreśla, że już od lat wydaje się miliony na doraźne ratowanie tamy, zapominając, że znacznie taniej leczyć przyczyny, a nie skutki.
- Żaden odpowiedzialny rząd nie powinien nawet myśleć o podobnym wariancie! To przecież narażanie życia tysięcy ludzi żyjących w cieniu tamy i całego dorobku ich życia - oburza się burmistrz Nieszawy Andrzej Nawrocki. Podobną opinie prawie jednomyślnie wyrazili na ostatnim spotkaniu Komitetu Monitorującego wszyscy jego członkowie. Ich zdaniem najwyższy już czas wrzucić ten projekt do kosza i ostatecznie dać sobie z nim spokój. Zdecydowana większość komitetu sprzeciwia się też rozbiórce tamy. Ale ekolodzy uparcie trwają przy swoim
Jeszcze nie tak dawno na nieszawską tamę dybali obywatele sąsiedniego Ciechocinka.
Dziś mieszkańcy obu miast mówią zgodnie, że jest im wszystko jedno, gdzie stanie przyszła zapora. Byle tylko ją zbudowali.
W tym roku powędruje do Brukseli wniosek o dofinansowanie inwestycji, która zapewni bezpieczeństwo włocławskiej zaporze oraz żyjącym w jej złowrogim cieniu ludziom. Pomysłów na ratowanie tamy jest aż pięć. Wśród nich absurdalny wręcz projekt, by nic nie robić, tylko jak dotychczas ograniczać się do prowizorek i doraźnych napraw. Mało realna jest też forsowana przez ekologów rozbiórka zapory. Głównie z racji astronomicznych, sięgających 6,6 miliarda kosztów.
Bardziej serio patrzy się na pomysł wzniesienia poniżej zapory tzw. stopnia podpiętrzającego. Byłaby to budowla z prawdziwego zdarzenia, nawet ze śluzą, ale też i kosztowałaby 1,4 miliarda. Stopień ma zabezpieczyć tamę i zagrożony włocławski most. Nie pomoże jednak na zahamowanie erozji dna Wisły. Grozi ona m. in. dalszymi wyciekami biegnącego przez rzekę rurociągu płockiego, a w perspektywie gazociągu jamalskiego, blokuje żeglugę na odcinku Włocławek-Toruń, powoduje opadanie poziomu wód gruntowych i degradację lasów w dolinie Wisły. Największe szanse ma budowa kolejnego stopnia wodnego na Wiśle. Projekt ten daje gwarancję pełnego bezpieczeństwa włocławskiej tamy i przywrócenia rzeki do normalnego stanu. Pozostaje tylko jeden problem: gdzie zbudować ten stopień?
Stanęli na 704 kilometrze Już pół wieku temu, gdy rodziły się pierwsze projekty kaskady dolnej Wisły, nie było wątpliwości, że drugi po Włocławku stopień powstanie w Ciechocinku. W latach dziewięćdziesiątych definitywnie zrezygnowano wprawdzie z kaskady, ale nie z zapory przy kurorcie. W orzeczeniu wydanym w 1998 roku przez 16 najwybitniejszych polskich ekspertów, była to optymalna recepta na uratowanie włocławskiej tamy. Ciechocińską lokalizację bez pardonu atakowali jednak ekolodzy. Padały argumenty dotyczące m.in. zniszczenia kolejnego odcinka rzeki, co najmniej do samego Torunia, zagłady unikatowej Zielonej Kępy, czy stanowisk orła bielika itd. Do dyskusji włączyli się naukowcy, mówiąc m. in. o zagrożeniach, jakie niesie ta inwestycja dla ciechocińskiego mikroklimatu, czy solankowych źródeł, bez których nie byłoby kurortu. Na dodatek odkurzono podjętą jeszcze w latach osiemdziesiątych i zignorowaną przez ówczesne władze, uchwałę Miejskiej Rady Narodowej w Ciechocinku, która jednomyślnie zaprotestowała przeciw tamie.
Projektanci opracowali więc inną, znacznie korzystniejszą dla środowiska naturalnego lokalizację. Nowy projekt zakładał, że tama powstanie na wysokości Nieszawy, dokładnie na 704 kilometrze od źródeł Wisły. Pomysł zyskał wielu zwolenników wśród naukowców, hydrotechników, a przede wszystkim w kręgach rządowych, które chciały uniknąć wojny z ekologami. A ten projekt dawał już pewne szanse na kompromis.
Ciechocinek, albo śmierć! Nieszawską tamę przeforsował ostatecznie twórca zapory w Czorsztynie, szef warszawskiego "Hydroprojektu” i rządowy ekspert, dr Aleksander Łaski. - Dokumentacja ciechocińskiej tamy powstawała jeszcze w siedemdziesiątych latach. Celem projektantów była wówczas maksymalna wydajność elektrowni. Dziś w Polsce całkiem inaczej podchodzi się jednak do ekologii. Po wejściu do Unii Europejskiej kryteria te zostaną jeszcze bardziej zaostrzone - powiedział dr Łaski "Pomorskiej” na konferencji w 2001 roku w Ciechocinku.
Budowa nieszawskiej tamy była już wówczas przesądzona. I wtedy w ciechocińskie elity zawiązały ruch walczący o powrót dawnej lokalizacji. Zyskał on duże poparcie, w 2000 roku jego kandydat wygrał zdecydowanie wybory uzupełniające do rady miasta. Lider ruchu, ciechociński przedsiębiorca, radny Jerzy Kłos przekonywał, że marnuje się publiczne pieniądze. Przecież wykonano już dokumentację ciechocińskiej tamy, wykupiono grunty, powstała sieć dróg. Ówczesny przewodniczący miejskiej rady Zbigniew Strąk podkreślał, że zapora i zalew to turystyczna szansa dla regionu. A to właśnie Ciechocinek najlepiej jest przygotowany do tej roli.
Nieszawskie elity zwarły szeregi w obronie 704 kilometra. Zanosiło się na wojnę miast. Dla uspokojenia emocji zaczęto używać oficjalnej nazwy: stopień wodny Nieszawa - Ciechocinek. Ta ostatnia lokalizacja nie miała jednak większych szans. Tymczasem, mimo podjętej w 2000 roku sejmowej uchwały o budowie stopnia, kolejni ministrowie środowiska nie palili się by wprowadzić ją w życie. Emocje powoli opadły.
Przełom nastąpił dopiero w latach 2005-2007, gdy resortem kierował prof. Jan Szyszko. To za jego rządów zapadła decyzja, by ubiegać się o unijne środki na zapewnienie bezpieczeństwa włocławskiej tamy, zaczęto tworzyć ogromną dokumentację, wymaganą przez brukselskich urzędników. Nieoficjalnie mówiło się, że największe szanse ma wariant nieszawski.
Siła wszystkich kilowatów I właśnie wtedy znów wróciła koncepcja budowy stopnia w Ciechocinku. Stało się to za sprawą potężnego, energetycznego lobby, a przede wszystkim koncernu "Energa”. Za wszystkim stoją racje ekonomiczne. Choć są duże szanse na uzyskanie unijnej dotacji, wiadomo jednak, że Bruksela da nam pieniądze jedynie na zapewnienie bezpieczeństwa mieszkańcom nadwiślańskich miast. Nie dostaniemy jednak ani jednego euro na typowo komercyjne przedsięwzięcie, jakim jest budowa elektrowni.
Jest prawie pewne, że pieniądze na tę inwestycję będą musiały wyłożyć firmy energetyczne. Chętnych nie brakuje, od kilku już lat interesują się nią nie tylko polskie, ale i zachodnie koncerny. Sęk w tym, że przy budowie elektrowni wodnej górną granicą opłacalności inwestycji jest 10-letni okres zwrotu nakładów. Ciechocińska zapora spełnia taki warunek, jednak w przypadku Nieszawy okres ten wynosi aż 17 lat. I właśnie naciski lobby energetycznego spowodowały, że wśród 5 wariantów ratowania włocławskiej tamy znalazła się też zapora w Ciechocinku. Już w kwietniu powołany przez Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej, Doradczy Komitet Monitorujący ma podjąć ostateczną decyzję, który z pięciu wariantów uzyska jego rekomendację.
- W obecnym rządzie lobby energetyczne ma wiele więcej do powiedzenia niż poprzednio. Ale nie wolno zapominać, że jedynie wariant nieszawski daje pewne szanse na kompromis z ekologami - mówi Roman Chmielewski, znany przedsiębiorca i szef nieszawskiej rady.
Burmistrz Andrzej Nawrocki przypomina, że włocławska zapora zniszczyła Wisłę na odcinku 40 kilometrów. - Nieszawska tama daje gwarancję, że to się nie powtórzy. Stanie tam może mniej wydajna, ale za to bezpieczniejsza dla rzeki i ludzi elektrownia. Stopień ma być zaprojektowany jako ostatnia już zapora na Wisle, będzie głębiej wbudowany w koryto rzeki. Planuje się też wiele inwestycji towarzyszących, które przywrócą rzekę naturze i odtworzą dawny ekosystem zniszczony przez działalność człowieka w ciągu minionych 40 lat - mówi burmistrz Andrzej Nawrocki.
Zakopali wojenne topory Czy oba miasta znów wytoczą przeciw sobie armaty? Przewodniczący Roman Chmielewski nie ma takich obaw. - Na szczęście do wyborów jeszcze daleko, a właśnie wtedy ożywa problem tamy, gdy niektórzy politycy chcą sobie w ten sposób poprawić własne szanse. Jako samorządowcy spotykamy się przy różnych okazjach i dobrze wiem, że w tej sprawie burmistrz i większość ciechocińskich radnych nie dają się ponieść emocjom - mówi Chmielewski.
- Sądzę, że mieszkańcy niziny ciechocińskiej chcą przede wszystkim, by w ogóle powstała ta zapora. A gdzie ją zbudują, to już ma drugorzędne znaczenie - mówi burmistrz Ciechocinka Leszek Dzierżewicz. Bo właśnie tu przy każdej powodzi ludzie z niepokojem zastanawiają się, czy wytrzymają wały i nie powtórzy się rok 1924, gdy pod wodą znalazło się całe miasto.
- Już nie wierzę, że zapora ciechocińska dojdzie kiedyś do skutku. Zresztą na dobrą sprawę to nie ma o co kruszyć kopii - mówi Jerzy Kłos dawny lider ruchu walczącego o tamę.
<Wara od naszych solanek I trudno się dziwić. Nie wszyscy wiedzą bowiem, że choć przyszła tama znana była powszechnie pod ciechocińskim szyldem, faktycznie zaprojektowano ją w Siarzewie, które leży w sąsiedniej gminie Raciążek. Drugi zaś koniec zapory znajdzie się w leżącej na prawym brzegu Wisły gminie Czernikowo.
Zamiast podatków z elektrowni uzdrowisko zafundowałoby sobie spaliny z tysięcy aut jadących przez most na zaporze. Burmistrz Dzierżewicz podkreśla, że tama w sąsiedztwie Ciechocinka, to ogromne zagrożenie dla leżących źródeł wód mineralnych. Jeszcze niedawno na dnie Wisły samoczynne trysnęły solankowe gejzery. Hydrotechnicy nie kryją, że na dobrą sprawę nikt dokładnie nie zbadał pod tym względem dna rzeki, a ciechocińskie źródła leżą przecież na niewielkich głębokościach.
- To zbyt ważna dla kraju inwestycja, by o jej losach mieli decydować burmistrzowie dwóch miast - mówi Leszek Dzierżewicz.
Gazeta Pomorska Dariusz Knapik |
Dodał: MT, dnia 15.03.2008, 11:49 |
komentarze [9] |
[skomentuj] [wróć do newsów]
Najlepiej żeby zaporę przenieść do Ciechocinka może będzie taniej. |
17.03.2008, 14:49 |
ta rospude sobie zrobia :P widział ktos drzewa na wisle ;) a moze namioty sie dam postawic ;P :D ... zreszta wejdzie ktos na tame jak my tam bedziemy :D?? |
TYCIU :) 20.03.2008, 20:22 |
kt2lwD http://www.FyLitCl7Pf7kjQdDUOLQOuaxTXbj5iNG.com |
Bradley 24.10.2015, 07:13 |
|